Kiedy plan jest źródłem stresu

Kiedy plan jest żródłem stresu

Jesteś człowiekiem sukcesu? Zapewne planujesz swoje przedsięwzięcia. A potem konsekwentnie się z nich rozliczasz. To jest podstawa Twoich sukcesów? Co robisz, gdy nie wykonasz planu? Nie ma takiej opcji? Ten tekst jest dla Ciebie. Może Ci pomóc uniknąć konsekwencji sytuacji, gdy Twój plan jest źródłem stresu. Uniknąć tego, co mnie spotkało, gdy konsekwentnie próbowałem stosować zasadę nigdy nie rezygnuję.

Korzyści z planowania. I z realizacji planu

Osoby, które wytyczają sobie konkretne cele (i terminy) szybciej osiągają sukcesy niż ci, którzy tego nie robią. Zazwyczaj osiągnięte sukcesy są też większe. Rzecz jasna samo planowanie to za mało. Trzeba jeszcze ten plan wykonać. Konsekwentna realizacja planu: to fundament sukcesu. W dodatku odhaczanie kolejnych wykonanych zadań daje radość i napęd do dalszej pracy. W efekcie poprawia się nastrój. A wtedy pracuje się wydajniej. Ale kiedy plan jest źródłem stresu, plusy ujemne mogą być dużo większe od plusów dodatnich.

Dygresja 1. Jeśli masz problem z realizacją swoich planów, bo zadania wykonywane dla innych zabierają Ci czas: przeczytaj jak być konsekwentnym wobec siebie.

Dygresja 2. Często porzucasz swój plan: Bo to zły plan był? Proponuję Ci metodę weryfikacji: czy rzeczywiście to plan był zły, czy może niezbyt konsekwentne było wdrażanie planu: przepis na sukces.

W tym tekście chcę pokazać jakie zagrożenia pojawiają się, gdy bycie konsekwentnym jest posunięte za daleko.

W czym problem?

Chodzi o postawę: Nie ma takiej opcji, abym nie wykonał planu. Sam przez to przechodziłem. W jakimś sensie nadal mam z tym problem. Spotykam też takich klientów. Skąd bierze się ten problem? Przyjrzyjmy się konkretnej sytuacji. Np. chcę napisać artykuł o stresie. Rano planuję cały dzień. Uwzględniam czas na pracę, posiłki, medytację, rozrywkę, sprawy niezbędne. Pisanie tekstu planuję na czas od 16:00 do 18:00. Konsekwentnie realizuję swój plan. Aż do 16:00. Wtedy zauważam, że mój kot źle się czuje: wymiotuje, ma biegunkę, jest osłabiony. Jadę z kotem do weterynarza. Czekam w kolejce, uczestniczę w badaniu usg, słucham zaleceń, kupuję leki, płacę. Wracam do domu. Daję kotu pierwszą dawkę leków. Jest godz. 18:00. Obsługa kota zużyła cały czas przeznaczony na pisanie artykułu.

Co robisz w takiej sytuacji?

Odpuszczasz? Ponieważ to był klasyczny przypadek siły wyższej? Jeśli odpuszczasz, to nie stosujesz zasady nie ma takiej opcji. Jak ja, przez wiele lat, postępowałem w takiej sytuacji? Aktualizowałem swój plan. Rezygnowałem z odpoczynku, rozrywki, medytacji, snu: po to, aby wykonać plan pracy. Plan pracy był ważniejszy od innych planów (odpoczynku, relaksu, snu). Nie miało dla mnie znaczenia, że to dla mnie źródło stresu.

Naturalne rozwiązania kiedy plan jest źródłem stresu

I co z tego, że raz (czy dwa) zrezygnujesz z odpoczynku, skrócisz sen itp.? Konsekwencje są zawsze. Np. gdy poprzedniej nocy się nie wyśpisz, to następnego dnia masz gorszy nastrój, pracujesz mniej efektywnie. Różnica może być niewielka, wręcz niezauważalna. Więc nie ma problemu? Jest. Jeśli zasadę nie ma takiej opcji stosujesz zawsze. W końcu zdarzy Ci się seria nieprzewidzianych wydarzeń, niewłaściwego oszacowania czasu na zadania itp. Jeśli konsekwentnie będziesz rezygnować z odpoczynku, snu: Twoja wydajność spadnie zauważalnie. Co wtedy? Jeszcze bardziej ograniczysz sen? Będziesz pracować w weekendy? A jak to nie pomoże?

Mam nadzieję, że widzisz i czujesz to zagrożenie. W wersji ekstremalnej prowadzi to do syndromu wypalenia zawodowego, czy depresji.

Co robić kiedy plan jest źródłem stresu?

Kluczowe jest (moim zdaniem) zrównanie w prawach planu pracy i planu odpoczynku, relaksu. Oczywiście, że możesz (nawet powinieneś) dokonywać przesunięć w ramach danego dnia. A nawet tygodnia. Ale potem powinieneś ten bilans wyrównać.

Ja wprowadziłem sobie 3 zasady:

  1. Nigdy nie pracuję w niedzielę.
  2. Nie wolno mi zrezygnować z odpoczynku w dni robocze więcej niż 3 dni z rzędu.
  3. W ciągu 5 dni roboczych muszę mieć minimum 2 dni, gdy z odpoczynku nie rezygnuję.

Jakie zasady Ty wprowadzisz, aby bronić się przed regułą nie ma takiej opcji?

Poniższa część może być trudna w odbiorze. Opisuję, do czego doprowadziła mnie moja konsekwencja w stosowaniu zasady nie ma takiej opcji. Trudno jest mi o tym pisać. Jednak robię to, bo może dzięki temu ktoś uniknie mojego losu.

Kiedy plan jest źródłem stresu. Moja historia ekstremalna

Chodziłem kiedyś regularnie, 2 lub 3 razy w tygodniu na jogę. Uznałem, że joga w wersji Iyengara jest jak stworzona dla mnie. Chodzi tam po to, aby (za każdym razem) każde ćwiczenie zrobić, choć troszeczkę lepiej niż poprzednio. To było coś wspaniałego. Półtorej godziny ekstremalnego wysiłku. A jednak (po pozycjach odwróconych) energia rzeczywiście przepływała do głowy. Wychodziłem naładowany energią, radością, pewnością siebie.

W pewnym momencie postanowiłem, że kiedyś sam zostanę instruktorem. Chciałem dzielić się darem jogi. Oczywiście, był to plan na lata, jeśli nie na dziesiątki lat 🙂 Nie był jeszcze konkretny. Byłem wtedy na etapie początkującego ucznia.

W czasie ćwiczeń uprzedzano: odpuść, jeśli pojawia się ból. Ale ja nie odpuszczałem. Kończyło się to takim bólem, że musiałem przerywać ćwiczenia i odwiedzać lekarza. A potem przechodzić rehabilitację. Problemem był ból lewego barku. Zdiagnozowano to wówczas jako problem stawu barkowego. Po jakimś czasie ból ustępował. I wracałem do jogi. Nawet głośno oznajmiłem swojej rodzinie: takie drobne przeszkody mnie nie powstrzymają. A jednak.

Duży problem

Któregoś ranka (po wieczornych ćwiczeniach jogi) nie mogłem wstać z powodu bólu w okolicy karku. Ból promieniował do barku i dalej na całą lewą rękę. Karetka zabrała mnie do szpitala. Zrobiono mi badanie rtg, które nic nie wykazało. Dano zastrzyk przeciwbólowy. Odwieziono do domu. Ból wrócił po kilku godzinach. Jeszcze przez kilka kolejnych dni przyjeżdżała do mnie karetka, gdyż środki przeciwbólowe nie pomagały, a ból był nie do zniesienia. Wożono mnie karetką do różnych szpitali (za każdym razem do innego). Zrobiono jeszcze kilka prześwietleń rtg. Nikt nie był w stanie postawić diagnozy. Wtedy zrozumiałem, że plan może być źródłem stresu.

W końcu wujek (lekarz) zasugerował zrobienie tomografii komputerowej kręgosłupa. To był strzał w dziesiątkę. Okazało się, że doszło do pęknięcia dwóch krążków międzykręgowych to tzw. przepukliny (odcinek szyjny). W efekcie naciskały one na rdzeń kręgowy, powodując ból zwany rwą barkową. Jak mnie poinformowano wówczas: rwa kulszowarwa barkowa to jedne z najsilniejszych bóli, jakie zna medycyna. W mojej ocenie: ból na 10 (w skali od 0 do 10). Czułem, że płonęła cała lewa ręka, od barku do dłoni.

Najsilniejszy lek przeciwbólowy, jaki mi zaproponowano: to bolesne zastrzyki (chyba pyralgina), które uśmierzały ból na jakieś 2 godziny. Nie mogłem ich dostawać więcej niż 4 na dobę. Przez pozostały czas miałem wytrzymać. Rozmyślałem o samobójstwie.

Leczenie

Proponowano mi operację. Sprawdziłem, jak często takie operacje się udają (objawy ustają): w dobrych klinikach wynik wynosił 50%. Gdy zapytałem lekarza, czy sam poddałby się takiej operacji, odpowiedział: Nie. Szukaliśmy (całą rodziną) mniej ryzykownych metod leczenia. Od jonoforezy, ultradźwięków, masaży przez kręgarzy, akupunkturę, bioenergoterapię aż do specjalistów od żył wodnych i feng shui. Wzięliśmy nawet kota: ktoś nam powiedział, że koty kładą się na chorym miejscu i leczą. Nic nie pomagało.

W końcu moja żona znalazła specjalistę od metody McKenziego. I ten specjalista mi pomógł. Już po pierwszej wizycie wiedziałem, jaką pozycje mam przyjąć, aby ból zmniejszyć. Cały proces trwał kilka miesięcy, ale wróciłem do żywych.

Jednak konsekwencje mojego nieodpuszczania sobie ponoszę do dzisiaj. Lekarz zabronił mi moich ulubionych aktywności fizycznych. Nie mogę grać w siatkówkę, w tenisa, uprawić jogi, jeździć na nartach, uprawiać żeglarstwa. Zostało mi tylko pływanie (styl grzbietowy). Z osoby uprawiającej różne sporty 6 razy w tygodniu stałem się zasiedziałym mieszczuchem. Efekt uboczny: w ciągu roku od wagi 75 kg doszedłem do ponad 100 kg. Musiałem zmienić nawyki żywieniowe. Kosztowało mnie to dużo wysiłku. Zajęło mi rok. Mam to już za sobą. Teraz trzymam wagę w okolicach 75 do 77 kg. Ale nie było łatwo.

Komentarze

  1. Szkoda, że nie przeczytałam tego tekstu kilkanaście lat temu. Może uchroniłabym się od ciężkiej choroby a moje życie dzisiaj by inaczej wyglądało.

    Ja również nie odpuściłam, nie zrezygnowałam na czas. Teraz już tak nie robię. I gdy tylko widać, że sprawy idą w złym kierunku: ODPUSZCZAM!
    Dziękuję za podzielenie się tym doświadczeniem. Bo myślałam, że takich przypadków jak ja, nie ma.

Zostaw komentarz

*

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *